2006/12/26 

Liza Minnelli o "Dzienniku"

Gdy wiosną tego roku na rynku pojawił się "Dziennik" wiązano z nim duże nadzieje. Niektórzy sądzili, że będzie to Wyborcza killer (niezbyt sensowne oczekiwanie bo przecież pismo o profilu prawicowym nie odbierze czytelników gazecie lewicowej), inni liczyli na to, że wreszcie pojawi się na rynku opiniotwórcza gazeta o wyraźnym profilu konserwatywnym.

Początki był obiecujące. Makieta trochę tabloidowa ale za to w stopce dobre nazwiska: Rybiński, Ziemkiewicz, Michalski, Zaremba itd. Ciekawe teksty publicystyczne, dodające pieprzu wojenki podjazdowe z GW, nieźle redagowane kolumny newsowe.

Jeśli przyjrzymy się sprzedaży "Dziennika" to widać, że ustabilizowała się na poziomie ok. 200 tys. egz. czyli zgodnym z planami wydawcy. Z monitoringu dochodów reklamowych wynika, że "Dziennik" cały czas poprawia swoją pozycję. W listopadzie stał się zaś najczęściej cytowanym medium.

A jednak parę tygodni temu coś się zaczęło zmieniać. Najpierw rozdmuchanie do rozmiarów globalnego skandalu pijackiej imprezy neonazistów sprzed kilku lat, potem coraz częstsze publikacje, które bez żadnych korekt mogłyby ukazać się na łamach Wyborczej.

Jeśli cele biznesowe są osiągane zgodnie z planem, to dlaczego polityka redakcyjna się zmienia? Widzę tylko jedną odpowiedź. Na początku grudnia Axel Springer, wydawca "Dziennika", parafował umowę kupna 25,1 proc. akcji Polsatu. W tym samym momencie stał się sojusznikiem Układu. Po pierwsze, kompromitowanie początków telewizji Polsat i odkrywanie powiązań Solorza-Kroka-Podgórskiego-Żaka i jego kamratów spod czerwonej gwiazdy nie służy ich wspólnemu biznesowi. Po drugie, ta inwestycja powoduje, że Axel Springer znalazł się po tej samej stronie sporu o kształt rynku mediów co Agora. Pamiętacie aferę Rywina? Agora walczyła wtedy o to, by firmy wydające gazety ("lub czasopisma") mogły inwestować w telewizję. Axel Springer właśnie taką inwestycję poczynił. Teraz jadą z Agorą na tym samym wózku. A w szprychy tego wózka Kaczory chcą wsadzić kij pod postacią zmiany ustawy o rynku mediów.

Money makes the world go around, the world go around, the world go around...

2006/12/08 

Majątek Anety K.

W moim ostatnim wpisie informowałem, że Aneta K. nie była w trudnej sytuacji finansowej ponieważ dostawała diety z tytułu pełnienia funkcji radnej. Na tej podstawie wyciągnąłem wniosek, że: "Aneta K. zarabiała d..ą nie na chleb, tylko na masełko. A więc i cała historia osaczenia i wymuszania jest funta kłaków warta."

Minęły cztery dni i na pomysł oszacowania majątku Anety K. wpadli dziennikarze Rzeczpospolitej. Oto co piszą:

"Już na początku kadencji Aneta Krawczyk nie mogła narzekać na brak środków do życia. Była nie tylko radną (zarobki - ponad 2 tys. zł miesięcznie) i dyrektorką biura poselskiego Łyżwińskiego (1,6 tys. zł). Od grudnia 2002 r. zasiadała także w radzie nadzorczej oczyszczalni ścieków w Tomaszowie Mazowieckim (966 zł). W sumie co miesiąc Krawczyk zarabiała brutto ok. 4,6 tys. zł. To znaczna kwota jak na Radomsko, gdzie mieszka.

Już wtedy w oświadczeniu majątkowym Krawczyk podała, że ma mieszkanie własnościowe o powierzchni 48,17 mkw. Jego wartość oszacowała na 50 tys. zł. Na jego zakup zaciągnęła 30 tys. zł kredytu.

W kolejnym oświadczeniu - z kwietnia 2004 r. - w majątku Krawczyk pojawia się dodatkowo działka rekreacyjna o powierzchni 1405 mkw. Jej wartość ówczesna radna oszacowała na 26 tys. zł. W porównaniu z początkiem kadencji na jej koncie pojawiły się także oszczędności - 1300 euro. Regularnie spłacała kredyt mieszkaniowy, redukując zadłużenie do 16,5 tys. zł.

W kolejnym roku sytuacja finansowa Krawczyk się pogarsza. W sprawozdaniu datowanym na 30 kwietnia 2005 r. ze źródeł dochodów wykreśla ona pracę dla posła i radę nadzorczą. Nie deklaruje już żadnych oszczędności i nadal spłaca kredyt. Ostatecznie Krawczyk spłaca pożyczkę na mieszkanie w ciągu następnego roku."


Do powyższego należy dodać jeszcze fakt, że diety radnego nie są opodatkowane jeśli nie przekraczają 2280 zł miesięcznie. A więc w rzeczywistości dochody, które osiągała Aneta K. były równe wynagrodzeniu brutto w wysokości ok. 5 tys. zł.

Bardzo ciekawe jest to, że autor GW, który napisał pierwszy tekst o seksaferze nie pokusił się o zadanie p. Anecie pytania o diety, o których przecież musiał wiedzieć. Ale takie pytanie rozbroiłoby bombę, którą z takim zapałem zmajstrował. Niezależnie od tego, co odpowiedziałaby Aneta K. Dlatego trzeba było rzetelność dziennikarską na chwilę zawiesić na kołku.

2006/12/04 

Dziura w historii Anety K.

Jak donosi moja ulubiona Gazeta Wyborcza poseł Łyżwiński i wicepremier Lepper wykorzystywali seksualnie pracownicę biura poselskiego Anetę K. Nie chcę tutaj bronić tych dwóch buraków, których obecność w koalicji ma znaczenie wyłącznie taktyczne ale...

W godnym prawdziwego brukowca tekście GW, czytamy:

"żeby utrzymać pracę, musiała mu świadczyć usługi seksualne.

- A gdyby pani odmówiła?

- Próbowałam. Gdy stawiałam opór, groził, że na moje miejsce są setki innych dziewczyn - mówi Aneta K."


Jednym słowem biedna, osaczona, zaszczuta przez samca kobieta ulega by zapewnić chleb swoim dzieciom. Łzy ciekną mi po policzkach (nie żartuję).

Dalej dowiadujemy się:

"W 2002 r. Aneta K. wystartowała z pierwszego miejsca listy Samoobrony do łódzkiego sejmiku. Była radną cztery lata, wciąż świadcząc usługi seksualne Łyżwińskiemu."

I w tym momencie cała historia się sypie. Radny sejmiku pochodzi z wyboru i nie może być odwołany. Nawet przez zawiedzionego w swoich amorach jurnego posła lub wicepremiera. A zasiadanie w sejmiku wojewódzkim to nie jest praca społeczna. Radnemu przysługują diety. Ustawa z dnia 5 czerwca 1998 r. o samorządzie województwa w art. 24. p.5 stwierdza:

"Wysokość diet przysługujących radnemu nie może przekroczyć w ciągu miesiąca łącznie półtorakrotności kwoty bazowej określonej w ustawie budżetowej dla osób zajmujących kierownicze stanowiska państwowe"

Sięgnijmy zatem do ustawy budżetowej z 2002 roku kiedy Aneta K. została radną. Zgodnie z art. 18. punkt 1, podpunkt 2. kwota bazowa wynosiła wtedy 1.603,56 zł. Zatem maksymalna dieta przysługująca Anecie K. w 2002 roku wynosiła 1.603,56 x 1,5 czyli 2.405,34 zł. W 2006 roku kiedy Aneta K. kończyła swoją kadencję kwota bazowa wynosiła 1.726,74 a więc jej maksymalna dieta to 2590,11 zł. Innymi słowy jest to kwota równa średniej krajowej w tym okresie. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest fortuna, nie wiem też jaką kwotę diety ustalono w sejmiku łódzkim bo przecież powyżej wyliczyłem jedynie diety maksymalne. Ale "miliony Polaków" (jak mawia Donald Tusk) utrzymują swoje rodziny z wynagrodzeń podobnego rzędu.

Można z tego wyciągnąć tylko jeden wniosek: Aneta K. zarabiała d..ą nie na chleb, tylko na masełko. A więc i cała historia osaczenia i wymuszania jest funta kłaków warta.

 

Coś tu śmierdzi

Przed chwilą obejrzałem w WSI 24 rozmowę z Ryszardem Kaliszem (SLD) i posłem Jackowiczem (PIS) dotyczącą pierwszego zatrzymania dokonanego w sobotę przez CBA. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że prowadzący rozmowę był obiektywny tj. prostował ewidentne manipulacje Kalisza (jego prawo, w końcu jest w opozycji) a posłowi PIS zadawał mniej więcej te same pytania co posłowi SLD. Bez agresji, wmawiania dziecka w brzuch itd.

Co się do cholery dzieje? Widzę trzy możliwe warianty:

Możliwość pierwsza to wypadek przy pracy. Prowadzący (nie wiem jak się ten chłopak nazywa) zostanie po skończonym dyżurze opie... od góry do dołu przez jakiegoś kolegę Subotica i więcej takiego błędu nie popełni. Drugi wariant jest taki, że Wejchert z ITI i stary Walter liczą na to, że lepszym niż dotychczas traktowaniem PIS zaskarbią sobie życzliwość Kaczyńskich i nie zostanie im zrobiony taki sam numer jak Solorzowi, czyli nikt nie ujawni jak to się stało, że to właśnie Wejchert przewoził te paczki z zagranicy dla obywateli PRL. Jest jeszcze wariant trzeci: chłopaki się dogadali. Tfu, tfu, na psa urok!