2006/06/26 

ABC manipulacji: K jak "Kandydat bandytów"

W ostatnich wyborach prezydenckich kandydat Donald Tusk odniósł miażdżące zwycięstwo. Jeśli nie w całej Polsce, to przynajmniej w zakładach karnych. Jak wynika z danych Państwowej Komisji Wyborczej w głosowaniach przeprowadzonych w zakładach karnych i aresztach Donald T. zdobył 95,6% głosów. Można by zatem powiedzieć, że był on kandydatem morderców, gwałcicieli, złodziei, malwersantów itp. elementu. Co prawda, większość głosujących na Tuska do tych kategorii się nie zalicza ale to nie oznacza, że powyższe zdanie jest nieprawdziwe. W końcu bandyci masowo na Tuska głosowali i nie da się temu zaprzeczyć.

Tak właśnie działa stara figura retoryczna znana pod nazwą synekdocha. Polega ona na tym, że pewną całość (np. wszystkich wyborców DT) charakteryzujemy przez odwołanie się do części całości (np. wyborców z zakładów karnych). Od nas tylko zależy jaką część całości wybierzemy, w związku z tym od nas też zależy w jakim świetle zostanie przedstawiona opisywana całość.

Oczywiście, nasze media nigdy nie nazwałyby Donalda Tuska kandydatem bandytów. Zapewne dlatego, że posługiwanie się taką retoryką to ohydna, brutalna manipulacja.

Ale już niedługo po wyborach media zmieniają swój stosunek do stosowania synekdochy. W przemówieniu w Sejmie RP ten sam Donald T. nazywa powstającą właśnie koalicję mianem „moherowej”. Sposób rozumowania jest w tym przypadku identyczny. Niektórzy wyborcy głosujący na PIS, Samoobronę i LPR to słuchacze Radia Maryja. Niektóre słuchaczki Radia Maryja noszą moherowe berety. Całość wyborców charakteryzujemy przez odwołanie się do części i wychodzi nam „moherowa koalicja” jak malowana.

Ciekawe, że ten drugi przypadek użycia synekdochy został natychmiast przez media podchwycony i jest powtarzany w różnych postaciach aż do dnia dzisiejszego. Równocześnie nikt nie wskazuje na manipulację, której dopuścił się Donald T. On sam, przyparty do muru przez pewną emerytkę, która poczuła się obrażona tymi słowami, przeprosił tylko ją a nie wszystkie "moherowe berety".

Ten Kali to być mądry gość.

2006/06/22 

Krótka historia chamstwa

Czerwiec 2006 roku. Media informują, że Jarosław Kaczyński śpiewał nieczysto hymn państwowy podczas konwencji Prawa i Sprawiedliwości.

Marzec 2006 roku. TVN24 informuje, że Jarosław Kaczyński ma podarte sznurowadła w butach.

Grudzień 2005 roku. Śp. „Nowy dzień” informuje, że posłanka Hojarska wcześniej nazywała się Hujarska.

Okolice roku 2200 p.n.e. Biblijny Noe, zmożony winem, usypia w namiocie i leży tam z odkrytym przyrodzeniem. Zauważa to jego syn. Zamiast przykryć ojca biega po okolicy i opowiada o zdarzeniu wszystkim, którzy chcą słuchać. Syn nosi imię Cham.

2006/06/13 

Geniusz antylustratorów

Przypadkiem trafiłem na raport z badania opinii publicznej przeprowadzonego w lipcu 1992 roku. Takie dwa pytania tam znalazłem:

11. Czy uważa Pan/i/, że dawni agenci UB i SB powinni mieć zabronione zajmowanie wyższych stanowisk państwowych i funkcji publicznych?
1. tak 71%
2. nie 17%
3. nie mam zdania 12%

12. Czy uważa Pan/i/, że należy ujawniać nazwiska dawnych agentów UB i SB?
1. wszystkich 41%
2. tylko tych, którzy obecnie pełnią ważne funkcje publiczne lub zajmują ważne stanowiska państwowe 32%
3. żadnych 19%
4. trudno powiedzieć 8%

Gołym okiem widać, ze zdecydowana większość Polaków była wtedy za lustracją. Jak Michnikowi i spółce udało się przez tyle lat to blokować???

tutaj macie te dwa pytania









Tutaj link do calego raportu.

2006/06/11 

Czerska 1984

W zeszłym tygodniu Ozon zamieścił wywiad z Romanem Graczykiem, z którego wynika, że Graczyk został zmuszony do odejścia z Gazety Wyborczej ponieważ ośmielił się skrytykować podczas kolegium redakcyjnego sposób pisania o lustracji w tej gazecie.

Jeśli wersja podana przez Graczyka jest prawdziwa, to oznacza, że GW zwalnia pracowników nie za to co robią, ale za to co myślą. Tym samym redakcja GW stawia się w jednym rzędzie z redakcjami Trybuny Ludu, Pravdy i Rudego Prava. Czy redaktorzy z Czerskiej nie pamiętają jaka była wiarygodność tych tytułów? Dzisiaj takie standardy obowiązują jedynie w Chińskiej Republice Ludowej.

To zdarzenie zmusza do dwóch refleksji. Pierwsza z nich jest banalna. Po raz kolejny okazało się, że opiewana setki razy na łamach GW tolerancja obowiązuje tylko tych, którzy nie zgadzają się z linią Gazety. Sama Gazeta zaś do tolerancji nie jest zobowiązana.

Druga refleksja dotyczy tego, czym właściwie jest Gazeta Wyborcza. Z pewnością nie jest to zwyczajne miejsce pracy, do którego przychodzi się by zarobić na życie. Przypomina raczej grupę towarzyską kierującą się mentalnością typową dla sekty. Liczy się przede wszystkim lojalność światopoglądowa wobec grupy. Doskonale to widać na przykładzie tego, jak zostali potraktowani przez GW dwaj dziennikarze: Graczyk i Maleszka. Ten ostatni był wieloletnim gorliwym kapusiem bezpieki ale w sferze poglądów pozostał w 100% lojalny wobec GW. Dlatego jest dalej utrzymywany na etacie. Nawet za cenę kompromitacji jaka z tego faktu wynika dla całej redakcji. Graczyk nie zrobił niczego nagannego ale ośmielił się wystąpić przeciwko poglądom grupy. Dlatego grupa się go pozbyła.

Lekcja jest zrozumiała nawet dla imbecyla: jeśli masz takie poglądy, jak my, to przymkniemy oko na każdą niegodziwość z twojej strony; jeśli masz poglądy przeciwne naszym, to pozbędziemy się ciebie, nawet jeśli jesteś porządnym człowiekiem.

To, co najbardziej uderza w tej historii, to wymaganie lojalności nie tylko w sferze działań, lecz również w sferze przekonań i sposobu myślenia. Czy zakaz popełniania myślozbrodni jest wpisany do standardowej umowy o pracę w tej firmie?

2006/06/08 

Dlaczego powinniśmy patrzeć na ręce górnikom i homoseksualistom?

Czy słyszeliście kiedykolwiek o Mancurze Olsonie? Nie, nie jest to żaden sławny górnik a jego ewentualne skłonności homo nie są znane szerszej publiczności. Nazwisko tego pana znane jest głównie dlatego, że stworzył tzw. teorię publicznego wyboru. Jego teoria sprowadza się do zastosowania aparatu nauk ekonomicznych do świata polityki. To połączenie dziedzin dało bardzo ciekawe rezultaty.

Według powszechnego przekonania w demokracji rządzi większość. Większość, właśnie dlatego, że jest większością, może przegłosować każde korzystne dla siebie rozwiązanie. Według teorii Olsona jest inaczej. To mniejszość, jeśli jest odpowiednio mocno zmotywowana, może bardzo łatwo narzucić swoją wolę większości. Niemożliwe? No to zobaczmy jak to zjawisko wyjaśnia Olson.

Przeciętny obywatel demokratycznego kraju myśli o udziale w polityce i głosowaniu w wyborach przyjmując kilka założeń. Po pierwsze, najczęściej uważa, że nie ma znaczenia na kogo odda swój głos ponieważ będzie to jeden głos spośród wielu milionów. Ten jeden głos z pewnością nie zmieni wyniku wyborów. Po drugie, żeby oddać głos w sposób odpowiedzialny należy zbierać informacje o świecie i je samodzielnie analizować co wymaga czasu i wysiłku. Po trzecie, sam akt głosowania też wymaga poświęcenia. Trzeba przecież podnieść tyłek sprzed telewizora i udać się do punktu wyborczego. Jeśli powyższe przesłanki są prawdziwe, to wyborca zachowa się racjonalnie jeśli nie zagłosuje lub zagłosuje bez wkładania wysiłku w przygotowanie się do głosowania. W ten sposób wyborca oszczędzi czas i energię a jednocześnie niewiele straci ponieważ jego głos i tak nie przyniósłby mu żadnej osobistej korzyści.

Inaczej rozumują członkowie zwartej mniejszości, których łączy jakiś wspólny interes. Dla członka takiej mniejszości korzyści z rozstrzygnięcia wyborów zgodnie z jego wolą są bardzo duże. Weźmy za przykład górników, którzy walczą o specjalne przywileje emerytalne dla tej grupy zawodowej. Wygrane wybory oznaczają dla każdego górnika o kilkadziesiąt tysięcy złotych w kieszeni więcej. Za taką sumę warto zbierać informacje, organizować się, szukać sojuszników a nawet rzucać kamieniami pod ministerstwem czyli robić to wszystko, co jest konieczne do wygrania wyborów (lub obalenia rządu, który nie chce postulatów mniejszości realizować).

Wynika z tego, że przedstawiciel mniejszości jest bardziej zmotywowany do działań politycznych od przedstawiciela większości ponieważ więcej zyskuje na ewentualnym zwycięstwie.

Chwileczkę. Przecież pieniądze dla górników nie spadają z nieba tylko są wyjmowane z kieszeni typków, którym nie chciało się wstać sprzed telewizora i zagłosować. Oni powinni zjednoczyć się przeciwko górnikom i uniemożliwić im realizację postulatów! Z teorii Olsona wynika, że wcale tak nie będzie. Nie będzie tak dlatego, że każdy z górników zyskuje kilkadziesiąt tysięcy złotych ale całkowity koszt tych emerytur zostanie rozłożony na miliony obywateli, co spowoduje, że każdy typek sprzed telewizora straci zaledwie kilkadziesiąt złotych. Taką stratę trudno jest odczuć w kieszeni. A czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Kto zatem ma większą motywację do działania? Oczywiście górnik. I dlatego to on wygra i zrealizuje swoje interesy. Poza tym, żeby typkowi zechciało się działać musi najpierw dowiedzieć się o tym, że górnicy chcą go zrobić na szaro. A tego się nie dowie bo zdecydował, że nie opłaca mu się zajmować polityką.

Co z tym mają wspólnego homoseksualiści? Sukcesy jakie odnoszą w propagowaniu swojej „postawy” w świecie Zachodu można wytłumaczyć w ten sam sposób. Opłaca im się działać bo dużo na tym zyskują (większa ilości partnerów seksualnych, prawa majątkowe dla „par” itd.). „Normalsom” nie chce się przeciwdziałać ponieważ, na pierwszy rzut oka, każdy z nich niewiele na tym traci. Typek sprzed telewizora zorientuje się, że coś jest „nie tak” dopiero wtedy, gdy na niedzielnym spacerze z dzieckiem spotka dwóch transwestytów oddających się igraszkom na placu zabaw. Wtedy będzie już za późno.

Ale jeśli ktoś woli „M jak miłość” i „Taniec z gwiazdami” od polityki, to sam jest sobie winien.

2006/06/04 

Plusy dodatnie Internetu

Wiele się mówi i pisze o przyczynach odrzucenia w ostatnich wyborach oferty liberalnej (PO) i liberalno-socjalnej (SLD). Koncepcji jest wiele: a to społeczeństwo znów nie dorosło, a to dziadek w Wehrmachcie, a to czarny PR i spoty wyborcze z pustą lodówką. Ale chyba nie zwraca dostatecznej uwagi na rolę jaką odegrał Internet w uświadamianiu wyborcom, że III RP jest oparta na kłamstwie.

Wyobraźmy sobie, że wydarzenia dwóch ostatnich lat miały miejsce 10 – 12 lat temu. Jest rok 1994 lub 1996. Bronisław Wildstein wynosi listę zasobów z IPN (który wtedy nie istniał). Co dalej? Jak rozpowszechnić spis zawierający sto kilkadziesiąt tysięcy nazwisk? Załóżmy, że na jednej kartce papieru można zmieścić dane dotyczące 60 osób. Do wydrukowania całej listy potrzeba by ok. 2700 stron czyli 5 – 6 ryz papieru. Trudno to nazwać lekturą kieszonkową. Na ulotki też się za bardzo nie nadaje.

Załóżmy zatem, że nagrywarki CD były w 1994 – 1996 roku tak samo rozpowszechnione jak dzisiaj. Wildstein robi kilka kopii na płytach CD (@ 50 zł sztuka, takie były wtedy ceny nośników) i przekazuje znajomym. Ktoś ewentualnie próbuje zrobić na „liście” interes i zaczyna ją sprzedawać na giełdzie komputerowej przy ul. Grzybowskiej w Warszawie. Po kilku miesiącach lista trafia do kilkuset osób i Gazeta Wyborcza dochodzi do wniosku, że sprawy nie da się zupełnie przemilczeć. W jednym za artykułów popełnionych piórem Lesława Maleszki podaje nam zatem wersję, w którą my, prości ludzie, powinniśmy wierzyć. Dowiadujemy się z tekstu, że lista to bzdura, kompletnie niewiarygodna fałszywka, kolejne „Protokoły Mędrców Syjonu”. I oczywiście stoi za nią taka sama, antysemicka motywacja. Każdy, kto bierze ją do ręki jest oszołomem i skazuje się na wykluczenie spośród ludzi kulturalnych. I na tym sprawa się kończy. Zwyczajni ludzie nie mają do „listy” dostępu więc szybko o niej zapominają a elitom nie zależy, aby o sprawie mówić. Gdy ktoś w towarzystwie wspomni sprawę „listy” jest zbywany jak zwolennik teorii spiskowych na zasadzie „He, he, wiadomo, Żydzi i cykliści.”

Jak było naprawdę? Dzięki Internetowi „lista” w ciągu kilku dni dotarła do dziesiątków tysięcy osób. Została też przerobiona na bazę danych z wyszukiwaniem, co znacznie ułatwia posługiwanie się nią.

Przyjrzyjmy się innemu zdarzeniu. Co by się stało z filmem TVN pokazującym, że Donald Tusk kłamał, twierdząc, że nic nie wie o przeszłości dziadka? W tym przypadku sprawa jest jeszcze bardziej beznadziejna. Kaseta z tym nagraniem raczej nie byłaby rozdawana chętnym za darmo bo koszty nośnika, nagrania, transportu byłyby istotne. A któż chciałby płacić za kasetę VHS zawierającą jeden kilkudziesięciosekundowy materiał?

Na szczęście film wyciekł z TVN w czasach, w których istnieją witryny Rapidshare.de czy Putfile.com.

Parę dni temu mogliśmy znowu zobaczyć potęgę Internetu w działaniu. Emisja filmu „Plusy dodatnie, plusy ujemne” pokazującego agenturalną przeszłość Lecha Wałęsy została wstrzymana przez TVP. Gdyby rzecz się działa 10 lat temu byłby to zapewne koniec sprawy. Na szczęście rzecz dzieje się w 2006 roku i film jest już do pobrania w Internecie. W tej chwili ściąga go 1687 osób. A tu ściąga go 2100 osób. Za tydzień lub dwa zostanie wyemitowany przez telewizję bo dalsze trzymanie go pod korcem nie ma już sensu.

Co z tego wszystkiego wynika? Internet wyjął z rąk Grupy Trzymającej Władzę jedno z najważniejszych narzędzi kontroli społeczeństwa tj. środki masowego przekazu. Teraz każdy zainteresowany może dotrzeć do źródła informacji. Jeśli tylko chce. Można oczywiście oponować, twierdząc, że Internet w dalszym ciągu dostępny jest tylko pewnej części społeczeństwa; tej lepiej wykształconej i zamożniejszej. Szerokie masy dalej są pod przemożnym wpływem telewizji. To prawda, tyle że gra w polityce nie toczy się o szerokie masy tylko o liderów opinii w lokalnych środowiskach. Oni zaś mają dostęp do Internetu.